Twórcy "Gry o tron" przygotowali "Game Revealed", program pokazujący od kuchni produkcję serialu. Pierwszy odcinek na kanale YouTube, kolejne co poniedziałek na HBO GO. George R.R. Martin. Nauczyliśmy się już wielu gier, które spadły i zniknęły w mgle historii, zanim zdążyły rozwinąć skrzydła, tylko z jednego powodu Święta jak zwykle, Brtiney Spears: droga do wolności, Diary of a Wimpy Kid Christmas: Cabin Fever, Rodzina Świątecznych i magiczny hotel. Sezon 8 lista odcinków serialu Gra o tron (2011) - Sprawdź informację o tym sezonie. obsada, twórcy, galeria, zwiastun, lista odcinków i forum sezonu. Co dokładnie zawiodło w ostatnim sezonie "Gry o Tron"? Wszystkie głupie decyzje scenarzystów rozkładam na czynniki pierwsze i mówię, jak mogłoby to wyglądać Prawdziwe pytanie brzmi jednak – czy finał Gry o tron jest faktycznie aż tak słaby, żeby znienawidzić z jego powodu GoT jako całość? Opinie. Opinie 21 maja 2019, 13:32. autor: Efekty i muzyka zaserwowane w najnowszym epizodzie Gry o Tron stoją na naprawdę wysokim poziomie. Można odnieść wrażenie, że aktorzy naprawdę przemieszczają się między snopami ognia i nieumarłym wrogiem. Efekty specjalne wykorzystane w tym odcinku musiały kosztować fortunę – było warto. W9cfiX4. poniedziałek, 11 lipca 2022 (14:33) George Martin autor sagi „Pieśń lodu i ognia”, w oparciu o którą powstał serial HBO „Gra o tron”, oznajmił, że przedstawiona w jego dwóch ostatnich książkach fabuła będzie znacznie różniła się od tego, co mieliśmy okazję zobaczyć w serialu. Co Martin obiecuje czytelnikom i czy w jego obietnice warto wierzyć? prasowe Szok i niedowierzanie O finale „Gry o tron” powiedziano już wiele i raczej nie były to pochlebne opinie. Cóż od serialu, który był emitowany przez lata, gromadził dużą widownię i zyskał w pewnym sensie status "kultowego", oczekiwano wiele. To zrozumiałe, że nie wszystkich widzów da się zadowolić, przedstawiając im satysfakcjonującą produkcję od początku do końca. Jednak braki i słabe elementy nie były w stanie w jakikolwiek sposób "uspokoić" fanów produkcji. Trudno się dziwić, gorszej jakości dialogi, problemy w logiczności fabuły i prowadzeniu rozwoju postaci potrafią zirytować. Do tego należy dodać brak widoczności, tego, co dzieje się w scenach rozgrywających się nocą. Widzowie wymagają spełnienia ich oczekiwań na przyzwoitym poziomie, w końcu przez lata inwestowali czas i emocje w daną produkcję. Niezadowolenie wzrosło do tego poziomu, że pojawiła się petycja w sprawie ponownego nakręcenia 8. finałowego sezonu „Gry o tron”. To trwa zbyt długo Na pewnym etapie skończył się literacki pierwowzór dla serialu, adaptacja wyprzedziła książki Martina, a on sam w mniejszym stopniu angażował się w serial. Autor wciąż zapowiada, że powstaną dwie ostatnie części sagi, z tym że premiera „Wichrów zimy” była wielokrotnie przesuwana i mało kto wierzy jeszcze w jej opublikowanie. W końcu George Martin angażuje się w szereg innych projektów, także nowe seriale ze świata „Gry o tron”, czyli debiutujący na HBO w sierpniu 2022 „Ród smoka” oraz produkcję, której bohaterem będzie Jon Snow. Ostatni tom sagi pojawił się w polskich księgarniach w 2012 roku. Natomiast pierwszy tom sagi, czyli „Gra o tron”, zadebiutował w 1996 roku. Całkiem nowa historia Jak przyznaje Martin, to co dane nam będzie przeczytać w „Wichrach zimy”, stanowi zupełnie inną historię, niż ta przedstawiona w serialu „Gra o tron”. Co tu dużo kryć, fani serii liczą, że pisarz naprawi błędy adaptacji. Na swoim blogu Martin pisze o nadchodzącej powieści, będzie ona szóstym i przedostatnim tomem sagi. Po niej doczekamy się jeszcze książki „Sen o wiośnie”, czyli zwieńczenia serii. Po raz kolejny pisarz zdaje się uspokajać czytelników: Pracuję w swoim zimowym ogrodzie. Wszystko rośnie i się zmienia i tak to właśnie się dzieje z nami ogrodnikami. Rzeczy się mieszają, zmieniają, pojawiają się nowe pomysły (dziękuję Ci za to muzo), stare pomysły okazują się niemożliwe do zrealizowania, piszę, przepisuję i zmieniam strukturę, wyrzucam wszystko, by stworzyć coś od nowa. Przechodzę przez drzwi, które wcześniej prowadziły donikąd, a one otwierają się na cuda. Cóż, autor lubi bawić się w metafory, ale pisze również: Coraz częściej widzę, że to moje ogrodnictwo oddala mnie coraz bardziej i bardziej od serialu. Tak, niektóre z rzeczy, które mogliście zobaczyć na HBO w "Grze o tron", będą także w "Wichrach zimy" (choć raczej w ten sam sposób)... ale większość z nich będzie zupełnie inna. Szykują się zmiany Pierwotnie twórcy serialu „Gra o tron” twierdzili, że Martin zdradził im, jak potoczą się wątki bohaterów, zatem ich wizja miała być spójna z tą stworzoną przez autora książek. Jednak już po finale „Gry o tron" pisarz zapowiadał, że wprowadzi w swej historii zmiany, a powieści będą znacznie różnić się od serialu. Obecnie autor zdradził: Oczywiście zostaną wprowadzone nowe postacie, jednak bez nowych punktów widzenia, obiecuję Wam to […]. Jedna rzecz, którą mogę powiedzieć, to jest na tyle ogólne, że niczego w tym miejscu nie zaspoileruję. Nie wszystkie postacie, które przeżyły do końca „Gry o tron”, przeżyją do końca „Pieśni ognia i lodu” (oczywiście niektóre z pewnością przeżyją. Raczej większość. Ale na pewno nie wszystkie) […]. A co do zakończenia. Musicie poczekać, aż tam dotrę. Część rzeczy będzie taka sama. Wiele nie będzie. Jeśli chodzi o losy postaci, to wiadomo, że Tyrion Lannister będzie często pojawiał się w „Wichrach zimy”. Część postaci ma zakończone swoje rozdziały, tzn. POV, czyli pisane z ich punktu widzenia. Jak wiadomo, tom będzie dłuższy aż o 300 stron od poprzednika, czyli „Tańca ze smokami”. Martin pracuje również nad zarysem fabuły „Snu o wiośnie”. Stworzył zakończenie dla bardzo ważnej postaci. Autor: Judyta Nowak - RMF Classic Gra o tron przechodzi do historii. Po ośmiu długich latach, 73 odcinkach i niezliczonej ilości zwrotów akcji od dawna zapowiadana zima w końcu nadeszła. Twórcy serii - David Benioff i Weiss - postawili w ostatnim sezonie na pozbawione wszelkiej logiki rozwiązania, aby w odcinku pt. "The Iron Throne" zafundować nam słodko-gorzki finał, którego chyba żaden z fanów nie byłby w stanie przewidzieć. Jeśli śledziliście wszystkie odcinki finałowego sezonu, to istnieje duża szansa, że po części byliście już pogodzeni z tym że finał jednej z najważniejszych produkcji w historii telewizji nie sprosta oczekiwaniom. Tym z was, którzy potrzebują jeszcze trochę ponarzekać na scenarzystów czy fakt, że bohaterom "odebrano rozum i godność" polecam tekst kolegi Radka, który stwierdził kilka dni temu, że "z serialu została wydmuszka", a pozostałym gratuluję, że dotrwali do końca. Będąc zaledwie kilkanaście minut po seansie ostatniego odcinka nie jestem w stanie odpowiedzieć sobie z pełnym przekonaniem na stawiane już w memach pytanie "czy na taki finał warto było czekać osiem długich lat?", ale w 73. odsłonie serii nie zabrakło wielkich momentów i charakterystycznej ścieżki dźwiękowej, którą usłyszeliśmy dzisiaj po raz ostatni. Wybrałem dla was najważniejsze momenty trwającego ponad 75 minut odcinka, którego zwieńczeniem była nieco spokojniejsza wersja "Pieśni Lodu i Ognia". Pożegnanie z Daenerys Targaryen Jeśli była w serialu jakaś postać, za którą trzymałem kciuki od kilku ostatnich sezonów to do czasu przedostatniego odcinka serii była nią właśnie Dany i wcielająca się w rolę Matki Smoków Emilia Clarke. Po tym, jak z pomocą smoka zdecydowała się - z niejasnych powodów - spalić miasto i niewinnych mieszkańców (w tym kobiety i dzieci) było jasne, że za takie zachowanie prędzej czy później spotka ją kara. W ostatnim odcinku szybko dowiadujemy się, że klęska Cersei Lannister to dla chcącej uwolnić cały świat spod władzy "tyranów", Daenerys zdecydowanie za mało. W swoich ostatnich słowach wypowiedzianych przy Żelaznym Tronie mówi o wizji " świata idealnego" i próbuje przekonać do nich rozwścieczonego Jona. Ten doskonale zdaje sobie jednak sprawę, że jeśli Dany przeżyje to "szczęśliwy koniec" dla rodu Starków będzie niemożliwy. Zabrakło mi w tej scenie "ostatniego słowa" z ust umierającej na barkach ukochanego Matki Smoków, ale dostaliśmy przynajmniej smoka, który raz na zawsze zakończył spór o Żelazny Tron. Hell yeah! Jon Snow dostał finał, o który się nie prosił Pamiętacie aktualne jeszcze kilka sezonów temu hasło "You know nothing Jon Snow"? - wtedy wszystko było dla Jona łatwiejsze. Informacja o tym, że to właśnie on jest prawowitym namiestnikiem Żelaznego Tronu, zapoczątkowała cykl wydarzeń, które doprowadziły bohatera z powrotem do Nocnej Straży. W ostatnim odcinku serii Snow nie dość, że wbił sztylet w serce ukochanej, to musiał pożegnać się z rodziną i na zawsze opuścić rodzinę i przyjaciół. Jedynym pozytywnym momentem, który sprezentowali Jonowi twórcy serii, jest spotkanie z ukochanym wilkiem albinosem. Scena, o którą prosiło wielu fanów, z pewnością zostanie doceniona, ale mimo to wydaje mi się, że Snow zasłużył przez ostatnie lata na trochę więcej niż wieczna warta w Nocnej Straży, która w zasadzie nie ma już racji bytu. Tyrion - złych decyzji ciąg dalszy Zdecydowana większość doskonale zdawała sobie sprawę, że najgorszy z koszmarów Tyriona prędzej czy później stanie się rzeczywistością. W finałowym odcinku potwierdza się to, czego zwiastun dostaliśmy już w ubiegłym tygodniu - Cersei i Jamie giną we wspólnym objęciu pod gruzami zamku, a Tyrion zostaje ostatnim żyjącym przedstawicielem rodu Lannisterów. Trwające kilkanaście sekund zbliżenie na pogrążonego w płaczu Tyriona zrobiło robotę do tego stopnia, że nawet ja sięgnąłem wtedy po chusteczki. W pierwszych sezonach Tyrion był uwielbiającym wizyty w burdelach, nieszanowanym nawet przez własnego ojca karłem, ale z każdym kolejnym odcinkiem jego rola w serialu była coraz bardziej znacząca. Niestety w ostatniej odsłonie serii, passa złych decyzji Tyriona się nie kończy, ale mimo to udaje mu się wyjść z tytułowej "Gry o tron" w jednym kawałku. Na pocieszenie dostaje też nową posadę w roli doradcy Króla Brana - całkiem niezły finał. Niemożliwe? A jednak! Bran Stark wygrywa Grę o tron Postać najmłodszego z rodu Starków była prawdopodobnie najbardziej tajemniczą w finałowym sezonie. Podczas gdy przed premierą finałowego sezonu fanom wydawało się, że nieograniczona wiedza chłopaka będzie miała znaczący wpływ na losy pozostałych bohaterów, Bran przez cały czas pozostawał z tyłu. To jeden z głównych powodów, dla którego finałowy odcinek jest tak zaskakujący. Chłopak, który większość swojego czasu spędził gadając z wronami pod majestatycznym drzewem, dostaje koronę. Argumenty, które padają z ust Tyriona w momencie wyboru nowego króla brzmią może i sensownie - "poddanych nie jednoczą flagi czy wielotysięczne armie, ale historia" - ale do jasnej cholery... to nie tak miało być! Czekam na oficjalne przeprosiny od twórców, bo tym razem przesadzili. To już jest koniec. Abstrahując od nastroju, w jakim pozostawiały mnie kolejne odcinki finałowego sezonu, niesprawiedliwe byłoby napisać, że ostatnie 115 minut jednej z największych produkcji telewizyjnych dekady są totalną porażką. W odróżnieniu od wcześniejszych pięciu odcinków, po seansie, których towarzyszyło mi głównie rozgoryczenie, tym razem skończyło się na niedosycie, a to już zmiana na lepsze. Czy można było zamknąć trwającą od ponad ośmiu lat historię lepiej? Jasne, że tak, ale najpierw twórcy musieliby raz jeszcze usiąść nad scenariuszem wszystkich poprzednich odcinków finałowego sezonu. Tak, aby całość miała większy sens i była zrozumiała dla fanów. Ostatni w historii serii odcinek dostaliśmy w momencie, w którym ponad milion osób podpisało w Internecie petycję o ponowne nakręcenie ósmego sezonu. To najlepszy dowód na to, że w tym roku zdecydowanie coś nie zagrało i może to i dobrze, że nie będzie już nic więcej. Po tak rozczarowującym sezonie, znalazłoby się wielu fanów, którzy na wiadomość o kolejnych odcinkach powiedzieliby po prostu "dość". Zobacz też: "Gra o tron" w liczbach Dziękujemy, że wpadłeś/-aś do nas poczytać o filmach i serialach. Pamiętaj, że możesz znaleźć nas, wpisując adres na własną odpowiedzialność! Tekst zawiera spoilery z 8. sezonu „Gry o tron”. Sprawdź nasze wideo z omówieniem finału „Gry o tron”: Jeśli miałabym określić jednym słowem 8. sezon „Gry o tron”, byłoby to: DRACARYS. Smoczy ogień strawił to, co na morzu i lądzie, a także część fanowskich serc. Dyskusja o tym, jak bardzo zły jest nowy sezon hitu HBO rozgorzała na tyle, że powstała petycja, w której widzowie domagają się nakręcenia na nowo ostatnich odcinków żądaniem, uargumentowanym tym, że twórcy – rzekomo – udowodnili, że są żałośnie niekompetentnymi scenarzystami, gdy nie mają materiału źródłowego (np. książek), a seria zasługuje na ostatni sensowny sezon, podpisało się ponad 1,2 mln osób. I chociaż mam mieszane uczucia co do finałowego sezonu „Gry o tron”, takie podejście wydaje mi się trochę niesprawiedliwe. Trudno mi się przy okazji nie zgodzić z opinią Internetowego Nerdofila, który stwierdził, że wyobrażenia o tym, jak potoczy się „Gra o tron” obrosły teoriami, a może raczej życzeniami danych widzów. To oni, tworząc kolejne spekulacje, niesamowite historie i rozwiązania już istniejących wątków, mówiąc wprost „nakręcili się” na to, co ich oczywiście nie mieć zastrzeżeń do 8. sezonu, zwłaszcza w kontekście samego finału, co automatycznie – przynajmniej dla mnie – nie oznacza, że nie można było dobrze się bawić podczas seansu tej serii. Bo nawet jeśli wziąć pod uwagę, że: Tyrion stał się cieniem dawnego siebie i jest zbyt pokornyVarys odżył na chwilę w 4. i 5. odcinku po to, by za chwilę umrzeć taktyka ludzi w bitwie o Winterfell była… zaraz, jaka taktyka? Nocny Król i Wieczna Zima okazały się wydmuszką Daenerys oszalała jednego smoka da się zabić kilkoma strzałami, co nie przeszkadza drugiemu obrócić w proch Królewskiej Przystani i Czerwonej Twierdzy z lekkością baletnicy (dosłownie, wyglądało to jak gra w Jengę…) Brienne została paskudnie wykorzystana, więc trzeba trochę odszczekać to, czym nakarmiły nas pierwsze odcinki, a więc „siłą kobiet” Bran wciąż żyje i ma się dobrze (za dobrze) to wciąż jest ta „Gra o tron”, na której nowy sezon czekaliśmy dwa lata, a na samo zwieńczenie historii prawie dekadę. Trudno nie wspomnieć też o świetnych momentach takich jak: scena z Sansą i Tyrionem w trakcie Wielkiej Bitwy i cała sekwencja po niejpasowanie Brienne na rycerzawątek Jona Snowa, który zyskał w moich oczach w tej serii dzięki wierności swoim przekonaniom,przemiana Sansy, która chce walczyć o swoją rodzinęBran mówiący Theonowi, że jest dobrym człowiekiem i oczywiście, a to chyba najlepsze, memy zalewające internet…Najważniejszą kwestią, która spędzała fanom sen z powiek, pozostawało oczywiście pytanie - kto wygra tytułową grę o tron, a więc zasiądzie na Żelaznym Tronie? I tutaj możemy poczuć się zaskoczeni, bo gdyby chcieć odpowiedzieć zgodnie z prawdą i dosłownie na drugi człon pytania, można powiedzieć po prostu: nikt. Żelazny Tron został zniszczony przez smoka Daenerys, Drogona, który zionął ogniem, a ten stopił kilkusetletni atrybut władzy nad Siedmioma (teraz już Sześcioma) Królestwami. Nowy król, czyli Bran okrzyknięty Kalekim, jak złośliwie sugerowały memy odnoszące się do przecieków dotyczących fabuły finałowego odcinka, wcale zresztą Żelaznego Tronu nie potrzebuje. Potrzebował za to śmierci Daenerys (a trzeba wiedzieć, że istnieje teoria zakładająca, iż Bran przechytrzył wszystkich i jego postępowanie miało zapewnić mu władzę w Westeros). I to właśnie śmierć Matki Smoków jest siłą napędową paskudnego happy endu, w którym to wcale nie zasztyletowana Targaryenówna jest postacią tragiczną. A jej morderca - Jon bękart, który ostatecznie okazał się prawowitym dziedzicem tronu - przynajmniej jeśli założyć, że należał się on Targaryenom, a nie Lannisterom - w którego żyłach płynie ta sama krew co w żyłach Daenerys, został wykorzystany przez wszystkich. I jak zwykle sam przełożył dobro innych nad swoje własne, pozostając naiwnie, a może bohatersko wierny swoim przekonaniom. Działania Sansy, Tyriona, a nawet Varysa doprowadziły do podjęcia ostatecznej decyzji - aby wyzwolić Westeros, musi zabić Dany, której udało się zdobyć Czerwoną Snow, targany sprzecznymi uczuciami, a właściwie rozdarty pomiędzy sercem a rozumem, wbija sztylet w brzuch tej, przed którą klęknął. Tym samym poświęca swoją miłość dla wyższych celów i staje się w pewnym sensie królobójcą. Te wyższe cele to oczywiście pokój na świecie, w którym żyją dobrze znani nam bohaterowie, a także - jak zapewne założyli twórcy „Gry o tron” - spokój ducha widzów. Po zniszczeniu przez Daenerys Królewskiej Przystani, Czerwonej Twierdzy i zabiciu masy niewinnych ludzi, kiedy już wojska Cersei się poddały oraz zabiły dzwony, nie sposób było darzyć rozszalałą kobietę sympatią. Zemsta na żądnej władzy białowłosej Khaleesi miała przynieść ulgę. Poza tym fani mogli odnieść wrażenie, że większość, która - przynajmniej w teorii - dbała o ogólnie pojmowane dobro (czyli Tyrion, Sansa, Arya, Brienne) dostała to, czego chciała i za swoje trudy została wynagrodzona. Sansa zyskuje autonomię Północy, Tyrion nadal ma pełnić funkcję namiestnika króla, Brienne wraz z Davosem, Samem i Bronnem zasiadają w królewskiej radzie, Arya rusza na zachód od Westeros, chcąc sprawdzić tereny, których nie ma nawet na mapach... A Jon? Cóż tam, że zostanie zesłany do Nocnej Straży, przecież jest przyzwyczajony do tego, by cierpieć za miliony. Chyba nikt już nie pamięta, że zgodnie z ideą popierająca zajęcie tronu przez Daenerys, to właśnie on powinien teraz dostać koronę. Taka propozycja nawet nie pada, chociaż wcześniej wydawała się jedynym rozwiązaniem, poza pozbyciem się Daenerys. I zdaje się, że głównym powodem jest nieustępliwość Szarego jaki musiał ponieść Jon, a także podłość, z jaką w imieniu większego dobra postąpili jego bliscy, w teorii oddani mu ludzie, są zbyt wielkie, bym mogła traktować ten nieudany koniec jako prawdziwy happy end, chociaż tak odbieram zamysł twórców. Musiała być ofiara, musiał być kat, tylko wydaje się jakby koniec końców to była jedna i ta sama osoba. Być może - do czego przyzwyczaiła nas przez lata „Gra o tron” - na tym ma teraz polegać jej okrutność. Trup już nie musi ścielić się tak gęsto jak kiedyś, a przerażać i zaskakiwać ma nieuchronność losu. Jeśli tak, to na koniec, może i będąc spóźnionym, należałoby się zastanowić, na ile dobro w „Grze o tron” jest dobrem, a na ile zło złem, jeśli te oba - nazwijmy to światy - rządzą się tymi samymi prawami. Jestem pewna, że Jon Snów miałby na to jedną odpowiedź: się ostatecznie dogadać. Bo mnie, tak jak i jego, ten finał z niczym nie zostawił. Nawet jeśli przyniósł odpowiedzi na wątpliwości, których mnóstwo było przed finałem. Koniec "Gry o tron". Kiedyś tych słów oczekiwalibyśmy z napięciem, ostatnio z coraz większą obojętnością. Po obejrzeniu finału zostało nam westchnąć z ulgą – tak, to naprawdę koniec. Spoilery. Starałem się. Jeśli czytaliście moje recenzje kolejnych odcinków 8. sezonu "Gry o tron", to wiecie, że naprawdę starałem się dostrzegać w nich to co najlepsze, choć często nie było to łatwym zadaniem. Próbowałem także nie podzielać nastroju potężnego rozczarowania, jaki im towarzyszył, a który stopniowo przekładał się wśród widzów na obojętność. Stan jeszcze kilka tygodni temu absolutnie nie do pomyślenia, przecież mowa o największej serialowej superprodukcji w historii, która miała się lada moment skończyć! Co poszło straszliwie nie tak? Gra o tron – co poszło nie tak w finale? To akurat temat na dłuższy wywód, a ja miałem tylko o finale. No więc wracając do tematu, finał "Gry o tron" nie był mi kompletnie obojętny. Przeciwnie, czekałem na niego z zainteresowaniem, po części naiwnie wierząc, że twórcy w ostatniej chwili wywiną jakiś spektakularny numer, a po części nie dowierzając, że naprawdę mogli to wszystko tak spartolić. Cóż, "The Iron Throne" pokazało, że owszem, mogli, choć wcale nie mieli najgorszych pomysłów. Problem w tym, że po drodze popełnili tyle błędów, że odwrócić ich w 80 minut zwyczajnie się nie dało. Efekt jest taki, że zamiast wielkiego finału, który zapisze się złotymi zgłoskami w historii małego ekranu, dostaliśmy telewizyjną papkę, do jakiej produkcje spod szyldu HBO raczej nie przyzwyczajały. Jasne, to ciągle papka efektowna, zawierająca kilka ładnych obrazków i na pewno w dużym stopniu zaskakująca, ale rany, to miał być ten odcinek, który zapamiętamy na zawsze, który nas podzieli i emocjonalnie rozerwie na strzępy? Serio? Wygląda na to, że to jednak nie żart, zatem ja też podejdę do sprawy poważnie. Drodzy twórcy, daliście ciała. Co z tego, że doprowadziliście sprawy do mety w miarę logiczny sposób (podkreślam – w miarę), skoro na sam koniec daliście nam odcinek kompletnie jałowy? Zakończenie tak wyprute z emocji, że próby jego sztucznego wywoływania mogły powodować w najlepszym wypadku wzruszenie ramion, a w najgorszym atak śmiechu. Ten zaś średnio pasował do sytuacji, w końcu oglądaliśmy dramatyczne ostatnie chwile naszych bohaterów, próbujących coś uradzić, gdy pył powoli opadał na zrujnowaną Królewską Przystań. Gra o tron – kto zasiadł na Żelaznym Tronie? Z niego wyłaniały się po kolei pozostałe przy życiu postaci, robiąc dokładnie to, czego należało się spodziewać. Tyrion zatem najpierw błyskawicznie odnalazł się w gruzach i opłakał rodzeństwo, a potem wręczył swojej przełożonej wypowiedzenie, po czym trafił do lochu. Jon był zszokowany, ale że kiedyś zdarzyło mu się uklęknąć, to nie mógł nic z tym zrobić. Szary Robak pewnie się cieszył, bo to zawsze ktoś nowy do zamordowania. A Daenerys? Ta weszła już w stu procentach w totalitarny tryb, urządzając sobie wiwat godny największych tyranów. Ba, nawet skrzydeł się dorobiła! A jednak, jak się nad tym zastanowić, widać w jej postępowaniu pewien brak konsekwencji. "Wyzwalając" aż do skutku, była wszak gotowa poświęcić wszystko i wszystkich, lecz nie zdecydowała się szybko pozbyć największego zagrożenia. Gdy wpadała ostatnio w szał zabijania, można przecież było oczekiwać, że to nie ograniczy się do bezimiennych mieszkańców Królewskiej Przystani, lecz pod ogień pójdą także ci nie do końca akceptujący jej styl rządzenia. Ot, choćby ukochany, który przypadkiem ma większe prawa do tronu od niej. Ale nie, oczywiście, że opętanie Daenerys musiało mieć swoje granice. Wystarczające, by być mroczną jak diabli władczynią, która sama może określać, czym jest dobro, ale nie na tyle posunięte, by nie dać się nabrać płaczliwemu spojrzeniu swojego bratanka. Wychodzi na to, że Szalona Królowa była jednak trochę za mało szalona, żeby doprowadzić sprawy do końca, przez co skończyła, jak skończyła. I jak skończyć musiała, chciałoby się dodać, bo rzecz jasna taka śmierć Dany to jak najbardziej naturalne rozwiązanie. W tym przypadku nie równa się to jednak rozwiązaniu dobremu, bo przeprowadzono je w tak łopatologiczny i nadęty sposób, że zamiast wyciskać łzy, kolejne sceny przyprawiały mnie jedynie o zgrzytanie zębów. Począwszy od rozmowy Jona z Tyrionem, w której ten jak na talerzu wyłożył powody zmiany w charakterze Daenerys oraz swojej upartej wiary w nią, a skończywszy na ostatnich chwilach Matki Smoków, już ze sztyletem w sercu, godnym najgorszego rodzaju melodramatów. Przejęliście się? Ja niestety nie bardzo. Ani gdy bohaterka konała w ramionach Jona, ani gdy wcześniej wyjątkowo pożądliwym wzrokiem obdarzała pewne paskudne krzesło, ani gdy odlatywała martwa w nieznane w smoczych szponach. No dobra, Drogon przeżywający jej śmierć nieco mnie ruszył, ale to tyle. Może miał z tym coś wspólnego nieznośny kicz, jaki towarzyszył praktycznie każdemu ujęciu, z wisienką na torcie w scenie topienia Żelaznego Tronu? Może, ale jednak bardziej skłaniałbym się ku innej przyczynie. Mianowicie takiej, że te kluczowe momenty odcinka kompletnie nie zagrały pod względem emocjonalnym, choć w teorii wszystko było na swoim miejscu. Mimo tego ani przez moment nie uwierzyłem w wielkie cierpienie rozdartego między miłością a obowiązkiem Jona, uczucie łączące go z Daenerys czy wreszcie jej szaleństwo (dodajmy, że to nie wina Emilii Clarke, której nie było często okazji chwalić, ale tu zrobiła swoje). Twórcy wyłożyli karty na stół, ale okazało się, że te są wyjątkowo słabe – tak jak fabularne fundamenty serialu, które najpierw były aż nazbyt drobiazgowo budowane przez sześć sezonów, by potem zostać wywrócone do góry nogami w szaleńczej pogoni do mety. Gra o tron – kto będzie rządził Westeros? Czyli co, koniec? Daleki od przekonującego, ale chyba jedyny możliwy? Nie, skądże znowu! Przecież to "Gra o tron", a że tytuł zobowiązuje, to przydałoby się w końcu kogoś na tym władczym fotelu posadzić. Czy tam na czymkolwiek innym, co miało przejąć rolę najważniejszego stołka w Westeros po Żelaznym Tronie. W tym celu zaś trzeba nam było przenieść się kilka tygodni naprzód, na posiedzenie najważniejszych ludzi we wszystkich Siedmiu Królestwach, którzy wprawdzie zebrali się, żeby osądzić Tyriona i Jona, ale przy okazji zmienili ustrój, bo czemu nie? Dobra, po kolei, bo ta sekwencja jednak nie była twórczym dowcipem, lecz całkiem poważną naradą. A przynajmniej tak próbowano ją przedstawić, choć trudno mówić o powadze, gdy sądzony więzień od słowa do słowa staje się prowadzącym dyskusję. Wygląda na to, że jej sztuka na dobre wyginęła w Westeros wraz z Littlefingerem i Varysem, więc nic dziwnego, że Tyrion momentalnie owinął sobie wszystkich wokół palca. Pozostaje tylko pytanie, czemu u licha uznał, że posadzenie na tronie Brana będzie idealnym rozwiązaniem? Choć chciałbym, naprawdę nie potrafię znaleźć sensownej odpowiedzi na to pytanie, więc wygląda na to, że znów musimy wziąć wszystko na wiarę. Nie no, nie ma problemu, skoro uwierzyliśmy już w miłość dwójki Targaryenów i szaleństwo, "bo zabili mi smoka i przyjaciółkę", to czemu nie w króla, który ma dobrą pamięć? Tak, tak, wiem, że nie bez powodu w jednym z wcześniejszych odcinków pokazano nam zainteresowanie Tyriona historią Brana i ich rozmowę w cztery oczy. Ale co z tego? Wybaczcie, nic nie mam przeciwko temu bohaterowi i uważam go za całkiem interesujący dodatek, ale… no właśnie, dodatek. Nie króla Siedmiu Sześciu Królestw! Równie dobrze mogli tam posadzić Robina Arryna (Lino Facioli), który całkiem zdrowo wyrósł oderwany na siłę od matczynej piersi, czy Edmure'a Tully'ego (Tobias Menzies), który wyraźnie nie zna swojego miejsca w szeregu. Albo chociaż Gendry'ego za to, ile się swego czasu nawiosłował. Wybaczcie suche żarty, ale co innego mi pozostało? Twórcy sami przecież do takiej sytuacji doprowadzili, traktując naradę o przyszłości Westeros jak jakiś zlot totalnych naiwniaków, którzy nie bardzo wiedzą, czego chcą i nie potrafią do tego doprowadzić. Nie przeczę, było całkiem zabawnie, szczególnie w uroczym momencie wyśmiewania demokracji, ale przepraszam, to "Gra o tron" czy jakaś kiepska satyra polityczna? Podsumowaniem niech będzie fakt, że nowego króla przedwstawił ciągle zakuty w kajdany Tyrion, zaraz po tym, jak oderwanie od Siedmiu Królestw ogłosiła w imieniu Północy Sansa. Czemu inni nie zażyczyli sobie osobnych rządów? Nie wiem, może powstrzymała ich uderzająca charyzma Brana Kalekiego? Albo roztaczająca się przed nimi piękna wizja systemu elekcyjnego? Na pewno jest to sprawa do przemyślenia na później, gdy tylko uporam się z dręczącym mnie po tych bardzo dziwnych scenach pytaniem: naprawdę po to było to wszystko? Gra o tron rozczarowuje w ostatnim odcinku Po to, żeby ratujący wszystkim cztery litery Jon został zesłany do Nocnej Straży? By Szary Robak pożeglował z Nieskalanymi na Naath zgodnie z życzeniem Missandei, a Brienne została kronikarką losów Jamiego? A może po to, byśmy dostali kolejną na poły komediową scenkę z nowo wybraną małą radą i brylującym w niej Bronnem? Nie powiem, znów było dowcipnie (może by tak o nich zrobić jakiś spin-off?), ale jeszcze raz zapytam: przepraszam, kto mi zabrał "Grę o tron"? Trzeba przyznać, że jeśli twórcom chodziło o to, by z każdą kolejną sceną widzowie byli coraz mocniej zaskoczeni, to wyszło im nieźle. Fanowskie teorie poszły już dawno w odstawkę, sens też, serialowa godność w dużej części również – jak się bawić, to się bawić! Trochę sytuację uratowało pożegnanie ze Starkami, którzy otrzymali, co im się należało, ale w gruncie rzeczy w sedno trafił Tyrion, mówiąc, że skoro nikt nie jest do końca szczęśliwy, to wygląda na całkiem niezły kompromis. O ile jednak rzeczywiście przyzwoicie mają się sprawy dla ocalałych bohaterów, o tyle widzowie są w nieco gorszej sytuacji. Zostaliśmy bowiem z rozwiązaniami zadziwiająco bezpiecznymi, niemającymi praktycznie nic z wspólnego z czasami, gdy "Gra o tron" potrafiła wzbudzać autentyczne emocje. Pewnie, dobrze, że Sansa została Królową Północy, należało jej się. Ale równie dobrze należało jej się więcej czasu antenowego, który marnowaliśmy na postaci niedorastające jej do pięt. Fajnie że Arya odpłynęła w nieznane (swoją drogą, jej losy to kolejny dobry temat na spin-off), jednak i ją sprowadzono w finałowym odcinku do roli rekwizytu. Miło wreszcie, że Jon, Duch i Tormund jednak doczekali się wspólnego happy endu, ale chyba nie do końca na to liczyliśmy. A przynajmniej nie tylko na to (choć sam fakt, że najwięcej emocji budzą w odcinku sceny z udziałem zwierzaków, sporo o nim mówi), bo przecież nie chodzi o to, że finałowe rozstrzygnięcia mi się kompletnie nie podobają. Bynajmniej, sporą ich część kilka tygodni temu wziąłbym w ciemno, bo brzmiałyby jak bajka. Wtedy jednak nie mogłem wiedzieć, że droga do nich prowadząca zostanie tak okrutnie skrócona, że koniec nie będzie w żadnym stopniu satysfakcjonujący. Do głowy by mi wówczas nie przyszło, że nawet potrafiący bezceremonialnie obchodzić się z postaciami i wątkami David Benioff i Weiss, postawią w aż takim stopniu na tandetne efekciarstwo oraz banały. Zwyczajnie bym nie uwierzył, że za nic będą mieć budowaną przez lata więź z bohaterami i tkwiące w ich historiach dramaty, zamieniając może niedoskonałą, ale na pewno pieczołowicie tworzoną fabułę, w ciąg pospiesznych rozwiązań. Jednak stało się, a przez to nawet dumnie brzmiąca "Pieśń Lodu i Ognia", która w teorii miała oddawać hołd autorowi oryginału, wygląda na kolejny kiepski dowcip ze strony twórców. Patrzcie, nie tylko zrobiliśmy serial, ale i książkę napisaliśmy szybciej niż George Martin! Brawo drodzy państwo, jakimś sposobem udało wam się sprowadzić "Grę o tron" do roli żartu. A to w przypadku serialu, który bez dwóch zdań stał się fenomenem kulturowym i czymś znaczącym dla milionów fanów, jest rzeczą po prostu przykrą. Gra o tron jest dostępna w HBO GO Nie przeczę, że już sam początek ósmej serii największego hitu HBO w historii mnie rozczarował. Po przegadanym otwarciu - i to podwójnym - przyszła kolej na rzekomo największą bitwę w historii telewizji. A przynajmniej tak słyszałem, bo podczas seansu, ze względu na panujący mrok, nie sposób było dostrzec na dłoni było widać zaś było dziury w fabule. Dopiero w przedostatnim epizodzie duch starej „Gry o tron” powrócił, ale tylko na chwilę - a to zbyt mało, zbyt późno. Finał utwierdził mnie zaś w przekonaniu, że duet showrunnerów - David Benioff i Weiss - nie nadaje się, by robić kolejne „Gwiezdne wojny”. Nie jestem bowiem w stanie wskazać innego głośnego serialu, który skończył się tak… bezpłciowo. „Gra o tron” przez blisko dekadę elektryzowała fanów na całym świecie. Sam dałem się porwać temu szaleństwu i nie zliczę godzin, które spędziłem na czytaniu rozmaitych teorii i opracowań. Drugie tyle czasu poświęciłem zaś na dyskusje z innymi entuzjastami - czy to w naszej redakcji, czy to poza kiedy tylko usłyszałem, że ostatnie dwa sezony będą skrócone, wyrażałem jednak obawę, że to za mało czasu, by poprowadzić tę historię do zadowalającego finału. Wraz z kolejnymi odcinkami ósmego sezonu zacząłem się obawiać, że „Gra o tron” skończy się takim samym rozczarowaniem, co „Dexter” czy „Lost”. Prawda okazała się jeszcze bardziej gorzka. To jedno, że twórcy serialu nie podołali zadaniu, bo rozgrzebali zbyt wiele wątków i żadnego z nich nie domknęli w pełni satysfakcjonujący sposób. David Benioff i Weiss jednak poprowadzili swoją historię tak, że po seansie zakończenia w ogóle nie czuję potrzeby rozmontowywania go na czynniki pod sam koniec zrozumiałem, że dalsze inwestowanie czasu w rozpracowywanie hipotez oraz symboliki nie ma większego sensu, skoro nawet twórcy serialu do niej większej wagi nie przywiązują. A najgorsze jest to, że po niemal dekadzie spędzonej w ich towarzystwie, nie dbam o dalsze losy bohaterów. Ogarnęła mnie apatia. W przypadku poprzednich odcinków, nawet jeśli byłem rozczarowany robieniem co rusz kurtyzany z logiki, to i tak potrafiłem żywo dyskutować na temat serialu. Nawet jeśli scenariusz był kiepski, to był „jakiś”. Budził emocje, nawet jeśli były one negatywne. Finał na tle poprzednich odcinków jest zaś… doskonale prawda, że wspomniane „Dexter” i „Lost” skończyły się absolutnie źle, ale po ich obejrzeniu i tak w mojej głowie kłębił się tabun myśli. W przypadku hitu HBO tego zabrakło. Nie dbam o to, czy Jon pozostał w Nocnej Straży, co Arya znajdzie na krańcu świata i jakie jeszcze inne wersje zakończenia nakręcono. Ze zdumieniem jednak odkryłem, że bardzo mi z tego powodu wszystko jedno. Podczas seansu nie miałem z kolei już siły się irytować, dostrzegając kolejne błędy. Szary Robak użył szybkiej podróży i teleportował się przed Jona? Cersei i Jaime mogliby przeżyć, gdyby stanęli tylko kilka metrów dalej? Zbyłem te głupotki nawet nie komentarzem, a wzruszeniem mogę tylko zrozumieć, jak HBO mogło do tego dopuścić. Stacja miała dwa lata, by przygotować ostatni sezon na tip-top. Zamiast tego „Gra o tron” stała się cieniem samej siebie. Butelka z wodą, która wpadła w kadr zaledwie dwa tygodnie po wpadce z kubkiem, to obraz tego, czym ten serial się porażką Davida Benioffa i Weissa nie jest jednak to, że bez drogowskazu w postaci książek George’a Martina się w ostatnim latach pogubili. To byłbym w stanie im wybaczyć. O wiele gorszym przewinieniem jest to, że finał snutej przez nich opowieści nie budzi emocji - ani tych dobrych, ani złych. Czytaj też: Finał „Gry o tron” był wyjątkowo banalny. Nikt nie będzie rozpaczał, że serial się skończył Właśnie z tego powodu uważam, że - niczym biedny Tyrion - zakończenie „Gry o tron” na kartach historii telewizji się złotymi i jakimikolwiek innymi zgłoskami nie zapisze. Jeśli będę chciał przywołać z pamięci serial, który po wielu niezłych sezonach skończył się fatalnie, to nadal będę wspominał wpierw „Dextera” i „Lost”.

final gry o tron opinie